niedziela, 21 lipca 2013

V Ucieczka

-Nie powinnaś wstawać! Naprawdę  nie mogłaś przeczekać tych krzyków? Cholerne korzenie rodziny Laters! Od razu widać, że córeczka mojej siostry.
Ciotka stała nad moim łóżkiem z syropem w ręku i patrzyła na mnie spod oka. Była zdenerwowana, a ja kurczyłam się w sobie. Co się stało, wtedy na werandzie, zanim zemdlałam? Jakim cudem Stanley znalazł się w mojej głowie? I co znaczyło całe zajście? O co kuźwa chodziło?
- Ciociu, trochę krzyczeliście. Clar chciała zapytać, o co chodzi.
Musiałam przyznać, że w takich sytuacjach Tom był nieoceniony. Spojrzałam na niego z wdzięcznością. Wzruszył ramionami.
- Te całe pochodnie i wrzaski trochę nas obudziły..
Ciotka spiorunowała Toma wzrokiem i nachmurzyła się jeszcze bardziej.
- Nieważne! Co to was obchodzi?! W nocy dzieci grzecznie śpią! Żeby to był ostatni raz! Jak boga kocham, same z wami kłopoty.

Kiedy zostaliśmy sami Tom pokręcił wolno głową.
- Całe szczęście, że nie pieprznęłaś się w głowę. Byłoby niemiło. W ogóle to dziwne, że zemdlałaś..
Nie słuchałam tej całej paplaniny. Myślami byłam daleko, obok cmentarnej bramy gdzie pierwszy raz spotkałam Stanleya. Szukałam go i rozpaczliwie próbowałam usłyszeć jego głos w swojej głowie.
- Tom, myślisz że to możliwe rozmawiać z kimś bez używania słów..?
- Chodzi ci o mowę ciała?
- Nie do końca.. to znaczy... tak w środku? W głowie?
Oczy Toma niebezpiecznie się rozszerzyły i poczułam się jak wariatka. Co ja w ogóle plotłam? To wszystko najpewniej mi się przyśniło, a teraz robiłam z siebie głupka. Zamilknij, Clar. Po prostu się nie odzywaj.
- Nie wiem.. telepatia może?
Prychnęłam.
- Nie, to nie była telepatia. Oj, nieważne.
- Jak to ,,nie była''?
Tak, teraz właśnie miałam z siebie zrobić debilkę do kwadratu.
- Ja..
- No co ty?!
- Nieważne, nic.
Tom żachnął się i wyszedł z pokoju na dół, pewnie do łazienki. Uczucie samotności ogarnęło mnie ze wszystkich stron. Nawet bratu już nie mogłam się zwierzyć. Może rzeczywiście zwariowałam? Głosy w głowie, toczenie rozmowy w myślach?! Co za bujda! Nie, to niemożliwe. To nie możliwe.
Chociaż, gdybym jeszcze raz spróbowała, przekonałabym się.. Nie! Uspokój się, Clarisso, przywołuję cię do porządku. Co ci po tym, że dajmy na to usłyszysz jego głos? Albo znajdziesz go? Wasze rodziny ewidentnie się nie lubią. Zresztą, co to ma za znaczenie.. Jakie to wszystko kruche..
Ale obiecał, że wróci. Wyraźnie to słyszałam, ten głos. Na samo wspomnienie jego melodii przeszedł mnie rozkoszny dreszcz. Obiecał, że wróci. Musiał wrócić. Albo to ja musiałam wyjść mu naprzeciw.

Zeszłam na dół i ogarnęłam wzrokiem kuchnię. Pani Norah drzemała na fotelu, a samochodu ciotki Loren nie było na podjeździe. Widocznie musiała gdzieś pojechać. To dobry moment by wyjść na chwilę z domu. Ot tak, na podjazd. Nie przekroczę przecież płotu...
Niemal bezgłośnie zamknęłam za sobą wejściowe drzwi i wybiegłam na podwórze. Zimne powietrze owiało mnie ze wszystkich stron i jakaś siła wstąpiła w moje kości. Chciałam szukać Stanleya. Znajdę go.
Nie myśląc wiele co robię przekroczyłam płot i udałam się dobrze znaną żwirową dróżką w stronę cmentarza. Wiatr smagał mnie po twarzy i bawił się jasnymi kosmykami moich włosów, ale nie przeszkadzało mi to. Wszystkim, o czym w tej chwili marzyłam był Stanley.
Nie wiem kiedy znalazłam się przed cmentarzyskiem. Nogi same mnie niosły, tenisówki zdzierały się o żwir z zawrotną szybkością. Dotarłam do bramy cmentarza i całkiem wyczerpana wsparłam się o mur. Zaledwie parę kroków dzieliło mnie od uchylonych drzwi kaplicy. Wytężyłam wszystkie nerwy, każda komórka mojego organizmu napięła się i stęknęła z wysiłku.
Stanley..?
Cisza otaczała mnie zewsząd. Nagrobki cmentarne wydały mi się puste i milczące, upiorne. Przez uchylone drzwi kaplicy sączyło się białe światło słoneczne, nienaturalnie jasne i przerażająco smutne. Obejrzałam się dookoła ze ściśniętym sercem.
Jestem tu.
Drgnęłam słysząc aksamitny głos. Dreszcz przeszył me ciało i wtedy go zobaczyłam. Wspartego o mur pod wielką jodłą w prawym skrzydle cmentarza. Poruszył się powoli i odbił od ściany. Szedł ku mnie.
Desperackie próby złapania powietrza skończyły się fiaskiem. Kiedy ON był w pobliżu, nic nie wychodziło.
Dlaczego przyszłaś?
Dzieliło nas kilkanascie metrów, które przebył idąc swobodnie, z zielonymi tęczówkami wlepionymi w moje. Poczułam, jak fala gorąca oblewa mi policzki. Kto by nie spłonął pod naciskiem tego wzroku..?
A ty..?
Chciałem.
Ja też.
Stanął na przeciwko mnie i owiał delikatnym zapachem piżma wymieszanego z drzewem sandałowym. Wybuchowa mieszanka. Urwał mi się oddech, serce planowało chyba wyskoczyć z piersi.
- Miło cię widzieć.
Kąciki jego ust uniosły się ku górze a oczy rozbłysły jakąś dziwną wesołością. Jego rysy złagodniały wyciągnął do mnie rękę i uniósł moją dłoń ku górze. Mroczne wspomnienie jego twarzy z zeszłej nocy zniknęło bezpowrotnie. Nawet jeśli nie lubił mojej ciotki, mnie na pewno darzył sympatią. Ten uśmiech...
- Nie potrafię przestać..
Urwał i postąpił krok do przodu jednocześnie ściskając moją dłoń mocniej. Zbladłam.
...o tobie myśleć.
W głowie mi zawirowało. Odległość między naszymi ciałami wciąż się zmniejszała, czułam na policzkach jego ciepły oddech.
Powinienem odejść..
Coś w jego oczach smutno błysnęło, teraz to ja ścisnęłam go za dłoń, jakby nie chcąc pozwolić, by przez tę piękną twarz przebiegł jakikolwiek grymas. Bałam się, że to wszystko sen, że Stanley zniknie przy następnym mocniejszym powiewie wiatru.
Ale nie chcę.
Jego usta niebezpiecznie mnie przyciągały, miałam ochotę wpleść palce w te czarne włosy, poczuć siłę jego piersi napierającej na moje bezbronne ciało. Ciepło ogarnęło mnie ze wszystkich stron.
- Nie chcę.
Przymrużył powieki, nachylił się delikatnie i... zastygł w miejscu. Wyraz jego twarzy zmienił się w ułamku sekundy. Cień zmarszczył brwi, rysy stężały, nozdrza rozszerzyły się. Kątem oka zauważyłam, jak spina wszystkie mięśnie.
- Idą tu.
Dopiero teraz ujrzałam rząd ciemnych postaci wyłaniający się z końca żwirowanej ścieżki. Z daleka rozpoznałam człowieka w kapeluszu i mężczyznę w lokach. Tych samych. którzy wczoraj wieczorem stali z pochodniami na podjeździe. Stanley ścisnął moja dłoń i wskazał głową wyrwę w murze prowadząca na wrzosowiska. Pociągnął mnie i rzuciliśmy się w bieg.
Szybciej, Clar..! Złap się mojego ramienia.
Zrobiłam jak kazał. Przeskoczyliśmy prze wyrwę i utonęliśmy we wrzosowym morzu. Kłosy były wysokie, ale nie były w stanie ukryć nas w całości. Ukucnęliśmy więc i człapaliśmy w stronę lasu. Trzymałam Stanleya kurczowo, przerażona wyobrażeniem, że postaci w czarnym nas dogonią.
Nie bój się, tu nas nie znajdą.
Zatrzymaliśmy się pod wielkim drzewem znaczącym linię zagajnika. Wrzosy osłaniały nas ze wszystkich stron. Cmentarz wciąż był kilkaset metrów od nas, ale z tej odległości nikt nie mógł nas wypatrzeć we wrzosach.
Odrzuciłam włosy na bok i obróciłam się w stronę Stanleya. Nasze twarze znalazły się niebezpiecznie blisko. Zbyt blisko.
- Co my robimy..? - desperacki szept wyrwał się z moich ust i zawisł między nami. - Nie wiem nawet, kim jesteś i za co tak bardzo nie lubisz.. nie lubicie ciotki.. i kim są ci ludzie? I skąd ten głos w mojej głowie?!
Przycisnęłam rękoma pulsujące skronie, miałam wrażenie, że głowa mi wybuchnie. Poczułam oddech Stanleya na swoim policzku.
- To za trudne pytania, Clar. Nie mogę na nie odpowiedzieć.
Uniosłam brodę ze strachem i nasze spojrzenia się spotkały. Zieleń obejmowała mnie i przyciągała jak magnes.
Dlaczego tu jesteś? Ze mną? Dlaczego nie jesteś tak jak wczoraj - z nimi? Przeciwko Loren i mnie.. Nie chcecie nas tu, wiem to. Ale.. dlaczego ty nie..
Położył swoją dłoń na mojej i opuścił głowę.
- Nie wiem, Clarisso. Coś...jest coś w tobie co... Nie pytaj o nic, błagam.
Daleki krzyk przeszył powietrze. Szum przecinanego morza wrzosów zmącił ciszę. Serce się we mnie skurczyło, Stanley drgnął.
Wywęszyli nas.
Uciekajmy!
W stronę lasu, tutaj! Skacz!